X

Norwegia – tam gdzie trawa faluje na dachach

Moje podróżnicze marzenie? Norwegia. Bo któż nie marzył o zobaczeniu słynnych fiordów, krystalicznych rzek i jezior czy wspinaniu się na lodowiec? Jeśli tylko nie dacie się zwieść obiegowej opinii o zimnie, wysokich cenach produktów i usług lub nie przeraża was spotkanie z trollem, to jest to kraj jak najbardziej godny odwiedzenia.
Wraz z przyjaciółmi naszą podróż zaplanowaliśmy z nieco ponad półrocznym wyprzedzeniem, gdyż jako ludzie nieodbywający dłuższych pieszych wędrówek potrzebowaliśmy odpowiedniej odzieży i sprzętu. Ale najpierw o samej planowanej trasie!
Miejsce: Park Narodowy Jotunheimen
Cel: przejście trasą od Gjendesheim poprzez doliny Memurudalen i Visdalen aż do najwyższego szczytu Norwegii – Galdhoppingen
Czas: czerwiec, podróż 10 dniowa
Zakwaterowanie: namiot niekoniecznie pięciogwiazdkowy
Wyżywienie: liofilizaty + przekąski energetyczne

Planowanie, pakowanie i latanie

Przygotowując się do takiej wyprawy, musieliśmy zadbać o odpowiednio pojemne plecaki, które stanowiły nasze przenośne domy oraz w miarę szybko rozkładające się namioty na wypadek nagłego deszczu. Ubrania to już rzecz gustu i doświadczenia, każdy z nas korzystał z primaloftowych oraz membranowych kurtek, wygodnych spodni, butów oraz bielizny termoaktywnej. Na uwagę zasługują rzeczy z wełny merino – świetnie odprowadzają wilgoć z ciała, szybko wysychają, a na dodatek nie absorbują tak szybko nieprzyjemnych zapachów. Śpiwór i karimata/mata samopompująca powinny być dobrane do temperatur, w jakich będziemy przebywać. My zwróciliśmy również uwagę na szybkość wysychania śpiworu, więc tu duży ukłon w stronę materiałów syntetycznych, jeżeli nie zamierzamy spać w bardzo ujemnych temperaturach. Poza tym korzystaliśmy z palników i naczyń turystycznych oraz krzesiwa. Nóż do celów biwakowych jest chyba narzędziem oczywistym ;)Kwestia wyżywienia była najbardziej kluczowa ze względu na krwiożerczych Wikin..ekhm..wysokie ceny produktów spożywczych w Norwegii. Niestety bochenek chleba to wydatek rzędu około 15 zł, a przeciętny obiad w lokalnej restauracji to pożegnanie podobizny Władysława Jagiełły. Zdecydowaliśmy się zabrać żywność liofilizowaną firmy Lyofood i…uwaga! DOBRE TO JEST! Wbrew obawom nie smakuje jak gęsta zupka chińska albo rozmokły karton. Duża różnorodność potraw, genialny smak, łatwość przyrządzenia i sensowna kaloryczność na pewno pozwoli na dobranie menu na wyprawę. Koszt dużej porcji waha się między 25 a 35zł. Opłaca się składać większe zamówienie, wtedy jest szansa na utargowanie nawet do 15 % rabatu.

Gdy już mamy niezbędny ekwipunek, należy logistycznie rozplanować wyprawę. Nie potrzebujemy do tego specjalnych studiów, wystarczy odrobina czasu, chęci i minimalna znajomość angielskiego. Pierwszą rzeczą jest upolowanie dogodnych lotów – my lecieliśmy z Katowic na lotnisko Oslo TORP. Im wcześniej zarezerwujesz, tym szansa na korzystne ceny wzrasta. My założyliśmy podróż 10 czerwca, więc NIE W SEZONIE. Niestety, Norwegowie lato zaczynają po 20-tym czerwca lub od 1-go lipca, a to znaczniej zmniejsza ilość połączeń autobusowych w różnych częściach kraju.

Z lotniska musieliśmy przedostać się do Oslo Bussterminal, a jedynym szybkim sposobem jest skorzystanie z busików. Jest wiele firm oferujących swe usługi przewozowe przy wyjściu z terminala, lepiej jest jednak być pewnym przyjazdu i zarezerwować go wcześniej. Z pomocą przychodzi polski przewoźnik www.ikar.no, dzięki nim możemy umówić się z kierowcą na daną godzinę i miejsce, gdzie mamy zostać podwiezieni. Jeżeli decydujemy się na powrót z nimi, możemy zostawić/przesłać naszą kartę pokładową na powrót w formie elektronicznej, a kierowca w dniu wylotu wręczy nam świeżo wydrukowaną kartę. Kosz przejazdu do centrum Oslo to około 170 NOK.

Podróż trwa około 1,5 godziny. Z Oslo Bussterminal można dostać się w prawie każdy zakątek kraju. Bilety kupuje się w kasie biletowej lub bezpośrednio u kierowcy(możliwość płatności kartą). Z racji braku sezonu w pierwszym dniu wyprawy założyliśmy dotarcie do Beitostolen (34 km od Gjendesheim). Łapiąc busa nr NW 160 i płacąc ok 450 NOK dotarliśmy do Fagerness, skąd szybka przesiadka na linię NW 163. Cała podróż trwała około 5 godzin. W mniejszych miejscowościach przyjazdy autobusów są „połączone”. Dzięki temu możemy być prawie pewni, że kolejny autobus nie zwieje nam sprzed nosa, jeśli będziemy mieli nawet 10 min opóźnienia. Pierwszy obóz rozbiliśmy na uboczu za Beitostolen – prawo norweskie zezwala na obozowanie w odległości około 150 metrów od zabudowań, jeżeli nie rozstawiamy się na czyjejś posesji lub polu uprawnym. Alternatywnie polecamy camping w tej miejscowości (100 NOK za namiot 2 osobowy), który jest tam naprawdę na wysokim poziomie sanitarno-użytkowym.

Kolejny dzień przeznaczyliśmy na dotarcie do Gjendesheim. Podczas wędrówki asfaltową drogą zauważyliśmy ze Norwedzy przykładają wręcz obsesyjną uwagę do bezpieczeństwa na drogach. Zdecydowana większość jeździ z przepisową prędkością, a pieszy na drodze traktowany jest na równi z hinduską świętą krową. Na uwagę zasługuje też temat reniferów, które to nie przejmują się ludzkimi drogami i wesoło pomrukując raźno przechodzą przez nie całymi stadami, co mieliśmy okazję zaobserwować. Renifery o tej porze roku wypuszczane są z okolicznych farm (w zimie są tam dokarmiane), aby podjąć wędrówkę na górskie pastwiska. Często zdarza się, że pracownicy farm nadzorują przemarsz reniferów, zatrzymując chwilowo ruch pojazdów na drodze. Norwegowie są w tym względzie bardzo wyrozumiali i cierpliwie czekają.

U wrót Jotunheimen czyli witamy w Gjendesheim

Gjendesheim stanowi dobrą bazę wypadową do Parku Narodowego Jotunheimen, w sezonie można łatwo się tam dostać autobusem. Oprócz małego hotelu turystycznego znajdziemy tam jeszcze sklepik z pamiątkami i przekąskami (również na ciepło, jednak pizza za 200 NOK chyba nie zachęca do konsumpcji), a także przystań! Z racji rozmiarów (18 km długości i tylko 1,5km szerokości) i ukształtowania terenu (strome, prawie pionowe zbocza przyległych gór) do złudzenia przypomina norweskie fiordy. Sprytni Norwedzy zarabiają więc przewożąc leniwych turystów do dwóch pobliskich schronisk: Memurubu i Gjendebu. Koszt wycieczki to od około 140 do 200 NOK.

My jednak leniwi nie byliśmy, rozbiliśmy obóz przy brzegu i cieszyliśmy się cudownie czystą i zimną wodą jeziora, zbierając siły na kolejny dzień. Niestety od początku czerwca przez ponad miesiąc nie zobaczymy gwieździstego nieba, do godziny 23 panuje lekka szarówka, później nieco się ściemnia ale nie przypomina to w żaden sposób nocy do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. W nocy i nad ranem należy liczyć się z odwiedzinami okolicznej fauny (gryzonie, lisy, renifery), więc unikajmy zostawiania przed namiotem niezabezpieczonej żywności/śmieci.

 

Dwa jeziora i góry – przełęcz Bessegen

Od Gjendesheim do schroniska Memurubu prowadzą dwa wydeptane szlaki. Dolny „brzegiem” jeziora oraz górny poprzez przełęcz Bessegen. Mówiąc wydeptane, chodzi o najczęściej uczęszczane lub oznaczone (czerwona litera „T” na kamieniu lub kopiec z kamieni), bo w Norwegii panuje zasada „gdzie wola, tam droga”, a więc możemy wedle własnego pomysłu wytyczyć trasę. Czy przejdziemy ją komfortowo i bezpiecznie zależy już tylko od nas. My wybraliśmy oczywiście górny szlak, mozolnie wspinając się po ścieżce, mijając drobne wodospady i całkiem spore stado reniferów. Gdy już wdrapiemy się na grzbiet przełęczy, naszym oczom ukazuje się pole kamieni i skał poprzeplatanych poletkami zmrożonego śniegu.

Zbliżając się do przełęczy, przed nami roztacza się widok na okoliczne wierzchołki gór, całkiem jeszcze pokryte śniegiem. W najwęższej części przełęczy po obu stronach otaczają nas jeziora – szmaragdowe Gjende po prawej stronie oraz jeszcze na wpół zmrożone Bessvatnet po lewej. Warto dodać, że gdy oba jeziora odmarzną, mają całkiem odmienny kolor wody. W tym miejscu zaczyna się jednak zejście, które odstrasza wielu turystów. Czeka nas pokonanie stromej ściany skalnej z brakiem wyraźnie oznaczonej ścieżki i jakichkolwiek klam, uchwytów czy łańcuchów do pomocy. Osobiście uważam, że jest to dość niebezpieczne miejsce, szczególnie jeśli wieje silny wiatr czy pada deszcz. Gdy już uporaliśmy się z półkilometrowym zejściem w dół kolejne zejścia i przewyższenia nie stanowiły większego problemu. Niestety pechowa kontuzja jednego z uczestników wyprawy spowodowała zmianę wyznaczonej trasy na wysokości schroniska Memurubu. Zdecydowaliśmy odpocząć jeden dzień, zregenerować się i jeszcze raz przemyśleć trasę. Jeżeli ktoś myśli, że w Norwegii nie da się opalać..jest w błędzie! Jezioro Gjende może nie posiada piaszczystych plaż z gorącą wodą, ale przy słonecznej pogodzie śmiało można zażyć kąpieli słonecznej lub orzeźwiającej wody jeziora.

Podjęcie dalszej zaplanowanej trasy okazało się niemożliwe, więc postanowiliśmy powoli zawracać i zobaczyć przed końcem wyprawy wielkie jezioro Bygdin. Zanim jednak opuściliśmy okolice Memurubu, poświęciliśmy trochę czasu na trekking doliną Memurudalen. Wydeptana ścieżka biegnie równolegle do rwącej rzeki, jednak ukształtowanie terenu pozwala na w miarę dogodne rozbicie namiotu. Na końcu doliny natkniemy się na płaty zmrożonego śniegu. Alternatywnie można ominąć dolinę, wspinając się na szlak przechodzący nad krawędzią północnej części jeziora Gjende w kierunku płaskowyżu Memurutunga.

Od schroniska w Memurubu do Gjendesheim prowadzi jeszcze jedna ścieżka wzdłuż brzegu jeziora.Wedle zapewnień miejscowych Norwegów ze schroniska, trasa ta jest łatwa, prosta i przyjemna. No cóż, czuliśmy się trochę głupio, gdy pokonując kolejne „proste” przewyższenie, wyprzedziła nas Norweżka na oko w 7-mym miesiącu ciąży. Ale to było norweskie tempo… Pod koniec ścieżki natknęliśmy się na tablice z wieloma informacjami dotyczącymi fauny i flory Jotunheimen i regionu Gjende. Ostatni biwak nad jeziorem był jednym z najprzyjemniejszych, a rano postanowiliśmy wypróbować norweską uprzejmość.

 

Kierunek Bygdin!

„Łapanie stopa” uznaliśmy za całkiem uzasadnione, bo aby dotrzeć z Gjendesheim do Bygdin trzeba pokonać 34 kilometry. Wątpliwa przyjemność idąc asfaltówką, prawda?

Uzbrojeni w karton z nazwą miejscowości i szczere słowiańskie uśmiechy, rozdzieliliśmy się na zespoły dwu i trzy osobowe, raźnie maszerując w stronę Bygdin. Po przejściu 8 kilometrów bezowocnego zatrzymywania, przetestowaliśmy nasze ubrania w coraz mocniej padającym deszczu. W końcu, udało się! Niemieccy i holenderscy turyści mieli więcej chęci do podwiezienia nas niż rodowici Norwegowie. Z czego to wynika? Jadąc dwa dni później z Norwegiem dowiedziałem się, że mieszkańcy są raczej niechętni do zatrzymywania się, szczególnie przed rozpoczęciem sezonu turystycznego. Kolejnym powodem może być także wiek kierujących – zdecydowana większość kierowców spotkanych przez nas na drodze była dość sędziwa. Może się bali? W każdym bądź razie osiągnęliśmy cel, dotarliśmy do Bygdin. Dłuższą chwilę zajęło nam wyszukanie dogodnego miejsca na obóz – zdecydowana większość zboczy i pagórków była zbyt podmokła i grząska, żeby rozbić namiot, natomiast brzeg jeziora był kamienisty.
Jezioro Bygdin, a raczej jego zachodni początek, otacza kilka domków, przydrożna restauracja oraz turystyczny hotelik. Dwa pozostałe hotele Eidsbugarden i Torfinnsbu, są rozlokowane na wschodniej i północnej stronie jeziora. Można się do nich dostać pieszo lub statkiem kursującym dwa razy dziennie. Oczywiście w tym czasie wszystko było zamknięte. 25 kilometrów długości wąskiego jeziora przywodzi na myśl fiord, zdecydowanie większy i bardziej majestatyczny niż poprzednio widziany obraz Gjende.

Jeżeli ktoś szuka dodatkowej aktywności fizycznej okraszonej pięknymi widokami, może spróbować swoich sił na via ferrata znajdującej się na pobliskiej górze Synshorn. Wyznaczone są dwie trasy o zróżnicowanym stopniu trudności, dodatkowych informacji i możliwości wypożyczenia sprzętu można się dowiedzieć na stronie www.synshorn.no

Bygdin pożegnaliśmy rankiem i skierowaliśmy się kilometr dalej, pod   górę Bitihorn, dobrze widoczną z oddali. Tuż przy wejściu na szlak stoi chata z pamiątkami zrobionymi głównie z reniferów. W ofercie można znaleźć skóry, poroża, tradycyjne noże oraz spróbować suszonego mięsa z renifera lub łosia. Koszt kiełbasy z renifera to około 160 NOK.

Szlak prowadzący na Bitihorn jest określony jako dostępny dla wszystkich, wejście na szczyt zajmuje około 2 godzin. A warto! Na górze powita nas niesamowita panorama regionie Valdres. Na szczycie wprawne oko dojrzy metalową skrzynkę, w której znajdziemy księgę odwiedzających, a także foldery informacyjne o regionie Valdres.

I w tym miejscu powoli kończy się nasza przygoda na łonie natury. Nieubłaganie przybliża się powrót do Polski, więc zwijamy manatki, ruszamy do Beitostolen (stopem!), a kolejnego dnia już dalej do Oslo!

Oslo – zielona stolica?

W Oslo spędziliśmy niecałe dwa dni. Mimo że to stolica kraju, nie zalewa zewsząd betonem bloków i wieżowców. Jest czysto, schludnie, zielono. W weekend ruch samochodowy jest naprawdę niewielki, natomiast komunikacja miejska działa bez zarzutu. Co zobaczyć w Oslo? To już zależy od nas – czy interesują nas zabytki, muzea czy życie nocne. Jeżeli nastawiamy się na zwiedzanie muzeów i mamy dwa dni w zapasie, powinniśmy się zaopatrzyć w tzw. „Oslo Pass”, który pozwala na wejście do wszystkich muzeów i podróż wszystkimi środkami komunikacji miejskiej.

Ceny są dopasowane do terminu ważności biletu, ale chyba najkorzystniej wychodzi wybranie opcji 48 godzinnej, bo tak naprawdę przy dobrej organizacji w dwa dni można zwiedzić prawie całe Oslo. My zwiedziliśmy Muzeum Łodzi Wikingów, Muzeum Folkloru oraz twierdzę Akershus. Nie zabrakło także wizyty w parku Vigelanda. Namioty ulokowaliśmy na wzgórzu Ekeberg, płacąc za camping dość dużo, bo 200 NOK od namiotu. Na osłodę rozkoszowaliśmy się za to panoramą Oslo i jego fiordu, a także odkrywaliśmy niespodzianki przyległego parkowego wzgórza. O nich pisać nie będę, bo to po prostu trzeba zobaczyć i usłyszeć samemu 🙂

Podsumowując, do Norwegii wrócimy pewnie nie raz. To kraina z ogromnym potencjałem na wszelką aktywność fizyczną, bogata kulturowo, surowa, lecz nadal w części nieskażona cywilizacją człowieka. Warto spędzić tam kilka dni, tygodni, może zostać na dłużej? A może spotkamy po zmroku trolla lub zawróci nam w głowie huldra? Kto wie…

Adam Habrajski

autor zdjęć oraz relacji

 

ten post był modyfikowany 10 lipca 2018 12:34

Maciek Smolnik: Z górami i skałami miałem kontakt od najmłodszych lat. Jako dziecko często odwiedzałem góry w celu jazdy na nartach. Po kilku latach pojawiły się wakacyjne wyjazdy w skały. Od kilku sezonów umiejetności zdobyte podczas jazdy po stoku, staram się także wykorzystać w jeździe pozatrasowej. Treningi zacząłem w roku 2005, gdy po wyjeździe do Chamonix złapałem bakcyla na wspinanie sportowe. Na początku września rozpocząłem treningi na niewielkiej, prywatnej ścianie wspinaczkowej w Dąbrowie Górniczej. Od tego czasu staram się systematycznie trenować na ścianie, a latem możliwie często odwiedzać skały. Ze względu na bliskość jestem częstym bywalcem Jury Krakowsko - Częstochowskiej, gdzie udało mi się pokonać wiele ciekawych dróg. Kilkakrotnie odwiedziłem także zagraniczne rejony wspinaczkowe m.in. Frankenjurę, Arco, Zillertal, wyspę Hvar oraz Gorges du Tarn. Moim ulubionym rejonem wspinaczkowym jest zdecydowanie Frankenjura. Każdy pobyt na Franken związany jest z odwiedzeniem fantastycznych skał oraz mile spędzonym czasem przy wyśmienitym piwku ze znajomymi . Charakter wspinania tego rejonu już od pierwszego pobytu niezwykle przypadł mi do gustu. Jeżeli chodzi o naszą Jurę to zazwyczaj nie wybrzydzam co do wyboru rejonu. Moim zdaniem jednak najlepsze skały Jury znajdują się na Jurze Północnej. Moja aktywność wspinaczkowa nie ogranicza się jedynie do wspinania z liną. Od kilku lat jestem ogromnym entuzjastą bulderingu. Podczas swojej kariery wspinaczkowej udało mi się odwiedzić wiele rejonów m.in. Brione, Chironico, Zillertal, Silvretta, Bor oraz Ostas.

Ta strona używa cookies