X

Bouldering w Zillertal

Gdy tylko odłożyłem słuchawkę, wiedziałem, że najbliższe 2 tygodnie będą bardzo udane, to znaczy miałem taką nadzieję. Dzięki dobrym informacjom przekazanym drogą telefoniczną otrzymałem dwutygodniowe okienko na wyjazd. Nie abym wcześniej nie miał na to czasu, potrzebowałem jednak bodźca, który mnie do tego popchnie.

Od początku plan był jasny i prosty – dużo wspinania. Potrzebowałem tego. Potrzebowałem również odpowiedniego partnera, który pomoże mi w realizacji tego celu. Szczęśliwie się złożyło, że Sylwia – w związku ze swoją niedawną kontuzją – również potrzebowała urozmaiconego i intensywnego wspinania.

Wyjazdy w klimacie napinkowym, bez ekscytacji wspinaniem, za to z nagminną ignorancją pięknych linii nie są dla mnie. Zmęczyło mnie to i pośrednio przyczyniło się do poważnego spadku motywacji, zgubienia gdzieś po drodze przyjemności idącej ze wspinania. Wielu wspinaczy młodego pokolenia, obdartych ze swojej niewinności przez kolorowe filmy z lanserskim towarzystwem ma wytworzony fałszywy obraz wspinania. Szybki pakun i jazda. 15 godzin i jesteśmy na miejscu. Zillertal – mnóstwo skał, doskonała infrastruktura. Dla mnie to pierwsza, natomiast dla Sylwii druga wizyta w tym rejonie. Co jakiś czas pada, szybkie szałery nie przeszkadzają jednak w znalezieniu wartościowych głazów. Większym przeciwnikiem okazuje się być jednak sam rejon, jak się okazało na próżno szukać tu dużego zagęszczenia dobrych jakościowo wspinaczek. Dużo problemów kończy się bez topoutów, prawie każdy głaz oferuje jakiś trawers, starty z ustalonych chwytów, a ograniczniki lub głupie zakazy pojawiają się tu nie rzadziej niż na swojskiej jurze. Nie zniechęceni takim stanem rzeczy wędrowaliśmy wraz z Sylwią po lesie i rzucaliśmy materace pod wszystkie estetyczne linie. Efektem tego było pokonanie prawie 60 boulderów w przeciągu 6 dni wspinaczkowych. Jest to nie lada wynik, biorąc pod uwagę to, że na poprzednim 2 tygodniowym wyjeździe pokonałem może z 10 baldzików. Nie ma co ukrywać, forma w Zille była marna. Niemniej jednak główny cel wyjazdu został osiągnięty. Znów wiem, że potrafię i chcę się wspinać. Wiem również dlaczego.

PS. Po Zillertalu odwiozłem Sylwię do Magic Woods, gdzie udało mi się powspinać jeden dzień. Była to miła konfrontacja z moimi wspomnieniami. Jakości tamtych przystawek nic nie odbierze. Nawet tłumy bulderowców od których można czasem usłyszeć: „Magic Woods is not so magic anymore”.

PS.2. Udało się także wyskoczyć w Tatry, niestety jednak ze względu na pogodę nie dane nam było się za dużo powspinać…

Maciek Kalita

fot. Sylwia Buczek

ten post był modyfikowany 9 kwietnia 2020 16:35

Maciek Kalita: Swoją przygodę ze wspinaniem zacząłem ponad 9 lat temu dzięki mojej starszej siostrze, która pierwszy raz zabrała mnie na tarnowską, oldschoolową wspinaczkową mordownię – Tarnovię. Ania (moja siostra) imponowała mi swoimi licznymi sukcesami na zawodach, wspinaczkowymi wyjazdami i za wszelką cenę chciałem być taki jak ona, co zaowocowało szybkim progresem. Początkowo jako pole swojego rozwoju obrałem „czasówki”, czyli pokonywanie sztucznej ściany wspinaczkowej na czas. Wielokrotnie stawałem na najwyższym stopniu podium najważniejszych polskich zawodów. Największym osiągnięciem w moim życiu na zawodowej arenie było zdobycie 3-ego miejsca na Mistrzostwach Europy – właśnie w czasówkach. Obecnie nie lubię wspominać o tym, że kiedyś wspinałem się na czas, teraz inaczej podchodzę do wspinania, bardziej dojrzale i z odpowiednim szacunkiem, jednak wiem, że ten okres był mi potrzebny. Dzięki czasówkom moimi atutami są dynamika oraz siła kontaktowa, co niezwykle przydaje się w boulderingu. Tak bouldering… to on jest moją miłością, to on spędza sen z moich oczu. Mimo iż po moim czasówkowym epizodzie długo wspinałem się również z liną, to nigdy nie poczułem do sznurka tej miłości co do crashpada. Wszystko zaczęło się około 3.5 roku temu, gdy mój przyjaciel Mateusz Leegas zaproponował mi wspólny wyjazd w wakacje do szwajcarskiego spotu bulderowego – Magic Woods. Wcześniej spędziłem tylko parę dni w hiszpańskim Albarracin oraz dwa tygodnie w wątpliwej urody czeskim Petrohradzie, więc planowane pięć tygodni w magicznym lesie było spełnieniem marzeń. Szybko podnosiłem swój poziom i pokonywałem w krótkim czasie trudne realizacje. Szybko uporałem się między innymi z : - Octopussy 8A - Astronautenfieber 8A - Never ending story 8A Zawsze uważałem barierę 8A jako ciężką do pokonania i wymagającą dużo pracy. Byłem zdziwiony tym jak stosunkowo łatwo przychodziło mi pokonywanie takich trudności. Od tego momentu cały wolny czas przeznaczam na boulderowe wyjazdy. Dzięki czemu rozwijam się i podnoszę swój poziom. Najważniejszym sezonem w moim życiu był sezon 2011. Wtedy to pokonałem blisko 20 boulderów od 8A wzwyż. Ogromną zasługą tego stanu rzeczy był wyjazd do RPA, do jednego z najbardziej popularnych rejonów wspinaczkowych – Rocklands. W afrykańskim piaskowcu rozwinąłem skrzydła, wspinałem się bardzo dużo. Ciężko było decydować o dniach odpoczynkowych, bo lista problemów „must do” była nieskończona. W pocie czoła udało mi się pokonać problem, który znajdował się na samym szczycie tej listy – The Vice. Fakty, że miała to być moja pierwsza 8B w życiu oraz niezwykły charakter boulderu – jego ogromna ilość przechwytów – sprawiły, że psychicznie ciężko było mi rozprawić się z tym mega klasykiem. Dodatkowo widziałem starania Joe’a Kindera, który wciąż był zrzucany przez niewdzięcznego Vice’a i za nic nie mógł znaleźć na niego sposobu. Do dzisiaj pamiętam szczęście jakie mnie ogarnęło, gdy złapałem się topowej klamy! Tego uczucia nie da się do niczego porównać! Właśnie dlatego kocham to, co robię!

Ta strona używa cookies